Być kowalem swego losu
Słowa „być kowalem swego losu”, trywialne dla większości, zaś dla mnie znaczące i to na każdym etapie mojego życia. Nabierały one realnego sensu zawsze wtedy, gdy dotyczyły konkretnej sytuacji lub wydarzeń, z którymi się „mierzyłam” lub wtedy, gdy chciałam by mierzyli się z nimi inni.
Po urodzeniu, a było to 27 marca 1944 roku, na „chwilę” pozostawiono mnie u babci Anny, szeptuchy i zielarki, matki, mojej matki. Pobyt ten przeciągnął się na okres siedmiu lat. Byłam tam ósmym dzieckiem dziadków, których traktowałam jak rodziców. Nie pamiętam wizyt matki, prawdopodobnie były sporadyczne, ale pamiętam targowe dni w Rawiczu na które z koszykami jajek i osełkami masła przyjeżdżały z przyległej wsi, majętne, młodsze siostry babci. To od nich dostawałam suweniry w postaci kilku jajek lub kawałka masła. Ta wyjątkowa „troska” miała jeszcze inny wymiar, o którym dowiedziałam się nieco później. Obie nie miały dzieci i zabiegały o moją adopcję (szukały spadkobierczyni lub spadkobiercy swojego gospodarstwa). Byłam więc „poddawana” skrupulatnym oględzinom w szerokim zakresie.
Okres pobytu u dziadków uważam za najszczęśliwszy, mimo panującej tam biedy i ciasnoty. Na utrzymanie rodziny pracował tylko dziadek, a babcia zajmowała się dziećmi i prowadziła dom. Mieszkaliśmy w dwóch dużych pomieszczeniach, w których przed II wojną światową mieściło się archiwum sądowe. Byłam w tym domu kochana i nie musiałam o tę miłość zabiegać, brałam ją jak naturalnie przynależną - garściami.
To czego tam doświadczałam miało bardzo szeroki wymiar, było cząstką fundamentu, na którym budowałam swoje życie i dobrem, z którego świadomie korzystałam w trudnych jego momentach. Babcine metody wychowania własnych dzieci i wnuczki były proste i na ogół efektywne, sprowadzały się do krótkich komunikatów: „nie czyń bliźniemu co tobie nie miłe”, „jesteś kowalem swojego losu”, „dom twój jest tam, gdzie twoja matka”, „w miarę jedzenia rośnie apetyt”, „nie odrzucaj tego co nie widzą twoje oczy”, „nie wybieraj się z motyką na słońce”, „nie marnuj swojego talentu”, „kończ pracę rozpoczętą” i wiele, wiele innych. Wygłaszane często i dostosowane do sytuacji i adresata, stawały się skutecznymi narzędziami wychowania. W mój kod życiowego postępowania „wpisywały się” początkowo nieświadomie, ale z czasem nabierały realnych treści na których kotwiczyłam swoje życiowe decyzje i działania.
Pierwsza trauma, którą przeżyłam mając siedem lat związana była ze zmianą zamieszkania i domu. Tuż przed pójściem do szkoły zabrano mnie siłą od babci. Na pożegnanie od niej usłyszałam „tam jest twój dom, gdzie jest twoja matka”, do nas będziesz przyjeżdżać na wakacje i na święta. Ojciec musiał nieść mnie na rękach z ulicy M. Buczka nr 2 (tam mieszkałam) w Rawiczu na dworzec kolejowy, bo nogi moje odmówiły chodzenia, płakałam, szarpałam się i krzyczałam „chcę do babci”. Jeszcze długo po tym wydarzeniu, słyszałam swój płacz, krzyk i czułam tamtą beznadziejność.
W „domu mojej matki”, przyswajałam nowe zasady „tworzone” dla mnie, uczyłam się też unikania kar, upokorzeń i nowych obowiązków wobec młodszego rodzeństwa oraz poruszania po nowym mieście (Górze Śląskiej), początkowo na trasie dom - szkoła - dom, a z czasem po innych jego rejonach.
Brałam też udział w licznych rodzinnych uroczystościach ze strony ojca. Jedną z nich były imieniny mojej drugiej „babci”, obchodzone z dużą ilością gości dorosłych i wnucząt w różnym wieku. Najstarsza wnuczka była moją imienniczką a najmłodszy wnuk - raczkował.
Babcia lubiła robić nam niespodzianki, a ta była z moim udziałem. Z podwórka zwołała nas gongiem, uderzając drewnianą łyżką w patelnię. Na ten dźwięk wpadaliśmy do kuchni ustawiając się jeden za drugim od najstarszego do najmłodszego, każdy znał swoje miejsce w tym pokaźnym ciągu, ja byłam druga. Do rozdania była przygotowana miska pomidorów. Zaczęło się obdarowywanie nimi, dostała pierwsza osoba, mnie ominięto szerokim łukiem, dostawali następni. Pokornie czekałam do momentu, kiedy raczkujący odebrał swojego i wtedy zapytałam; „a ja?”. Usłyszałam „ty bękarcie” nie dostaniesz. W tamtej chwili nie było ważne jak mnie „przezwała”, bolała tylko niesprawiedliwość. Tak bardzo mi zależało by być potraktowaną jak inni. Zaczęłam prosić „daj mi chociaż połowę”, nie dostałam. Żadna „wyćwiczona dyscyplina”, w tym momencie, nie powstrzymał mnie od ataku na tą kobietę, rzuciłam się na nią z pięściami, drapałam, gryzłam i krzyczałam – łakomczucha. Atak przerwał ojciec, zlał mnie bez litości i zmusił do przeprosin. Całą scenę oglądali zaproszeni goście i moja mama, która rozpłakała się. Nie przytuliła mnie, ale jej łzy były dla mnie pewnym ukojeniem i pocieszeniem, bo…. na tym spotkaniu nie tylko ja płakałam.
Tą „babcię”, spotkałam jeszcze raz po 25 latach na weselu mojego najmłodszego brata. Nie przywitałam się z nią, nie zamieniłam ani jednego słowa, ale w myślach dokonałam retrospekcji tamtych wydarzeń i – wybaczyłam jej, jako obcej kobiecie, którą wcześniej…, chyba wykreśliłam i wygumkowałam z mojego życia.
Gdy skończyłam osiem lat pozwolono mi samej jeździć pociągiem do babci Anny, musiałam tylko na to zasłużyć. Z perspektywy czasu na te wyjazdy patrzę jak na wizyty terapeutyczne z zakresu „babcinej psychologii” i stosowanej magii. Atmosfera jej domu, gesty, rozmowy, edukacyjne porzekadła, przytulania, pochwały i ściąganie złych uroków, wystarczały mi na długo, gwarantowały lepszy ogląd ówczesnego mojego świata. Bardzo potrzebowałam tej magii i tego programowania umysłu, przywracającego równowagę mojego trwania i przetrwania.
Trzecią traumę przeżyłam w wieku 13 lat. Do babci Anny przyjechała z Niemiec siostra, która po wojnie nie wróciła do Polski. Znalazła ona odpowiedni moment by mnie zapytać: „Jak traktuje cię ojczym, czy bije, czy …?”. Tych pytań było więcej, ale do mnie trafiła tylko informacja, że ojciec to ojczym, a słowo bękart jest mi „przynależne”. Przed oczyma pojawiły się kadry moich upokorzeń, zasłużonego i niezasłużonego bicia, perfidnych zakazów, nakazów, niesprawiedliwego traktowania i wielu, wielu innych przykrych doznań. Nieludzki płacz był odpowiedzią na jej pytania, wypłakałam wszystkie doznane krzywdy i wiele zrozumiałam z relacji moich z ojcem, a może powinnam powiedzieć z ojczymem.
Do „domu matki” przyjechałam mądrzejsza, bo umiałam sobie wytłumaczyć, że zło, którego doświadczałam nie pochodziło od ojca a tylko od ojczyma - to mniej bolało. Wypracowałam sobie też taktykę omijania go szerokim łukiem, a tym samym ilość kar sukcesywnie malała. Pytania o biologicznego ojca były zawsze zbywane krótką odpowiedzią - „bzdury”. Zakazano mi wyjazdów do babci, a ją zobowiązano do milczenia.
W 1957 roku ojczym awansował i objął posadę kasjera PKP w Wilkowie Głogowskim. Zamieszkaliśmy na stacji kolejowej, co było wielkim plusem wtedy, gdy zaczęłam dojeżdżać do liceum ogólnokształcącego w Głogowie. Mój czas dojazdu do szkoły i powrotu był bardzo krótki, zaś pobyt w szkole trwał przeważnie 12 godzin.
Lubiłam się uczyć, pomagałam w nauce bratu, byłam pożyteczna w domu i chwalona w szkole na każdym etapie edukacji. Problem pojawił się wtedy, gdy podjęłam decyzję studiowania.
Od ojczyma usłyszałam „nie, idź do pracy, rozpocznij życie na własny koszt”.
To wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w moich uszach zabrzmiały babcine porzekadła i zdroworozsądkowe rady: „jesteś kowalem swego losu”, „nie idź z motyką na słońce” szukaj innej drogi do celu.
Złożyłam podanie do Studium Nauczycielskiego w Zielonej Górze na matematykę, podjęłam trzymiesięczną pracę w drugim dniu po zdaniu matury i zarobiłam na uczelniany start. Ucząc się wykonywałam prace zlecone typu sprzątanie po remontach i korepetycje z matematyki oraz fizyki. Przetrwałam pierwszy rok, na drugi zarobiłam jako wychowawca na trzech turnusach kolonii letnich i zimowisku. W tym dwuletnim okresie pieniędzy wystarczyło mi nie tylko na opłaty, ale, też i na inne wydatki. Test z utrzymania się i mieszkania poza „domem mojej matki” - zdałam dobrze.
Dom Studenta (brzmi to górnolotnie), mieścił się na Placu Słowiańskim, zakwaterowanie w nim znalazły grupy: polonistów, plastyków i matematyków. Trafiłam do pokoju sześcioosobowego o wyjątkowej ciasnocie. Na trzydziestu metrach kwadratowych mieściło się sześć łóżek, szafa i stół – było to miejsce tylko do przespania się i to niezbyt komfortowego. Azylem każdej z nas było jej łóżko, innej przestrzeni nie dało się wygospodarować. Fatalne warunki mieszkaniowe rekompensował dobór towarzystwa; dwie dziewczyny ze Śląska, pełna sierota z domu dziecka, córka dobrze prosperującego rolnika, Tatarka i ja. Dziewczyna z domu dziecka potrafiła szyć, znała się też na wykrojach. To dzięki niej tworzyły się dobre i modne kreacje szyte ręcznym ściegiem, a potem wzajemnie wypożyczane na ważne randki lub tańce. Tatarkę dożywiali rodzice. Przywoziła z domu wyszukane narodowe potrawy, którymi się dzieliła wtedy, gdy zaczynały tracić na ważności. Córka rolnika zaopatrywała nas w smalec i dobra po świniobiciu. Dziewczyny ze Śląska, córki górników, trzymały się razem i stać je było na wszystko. Przeuroczo się kłóciły w swoim języku. Jedna z nich w trakcie studiów wyszła za mąż za kolegę z roku, ale wcześniej nauczyła go kilku istotnych słów w gwarze śląskiej, by rozumiał głoszone przez nią frustracje, gdy takie ją dopadną.
Pracę rozpoczęłam w 1964 roku w Zielonej Górze w Szkole Podstawowej nr 13 i Liceum Ogólnokształcącym nr 21, w tym samym roku wyszłam za mąż a za rok urodził się nam syn. Do pracy przyjmował mnie mgr Zbigniew Czarnuch i do 1968 roku był moim dyrektorem i wzorem świetnego pedagoga, który swoimi pasjami i nowatorskimi metodami wychowania zarażał innych. Założył szczep harcerski im. Kornela Makuszyńskiego. Makusyni, bo tak ich zwano, adoptowali zamek w Siedlisku i z czasem traktowali go jak swoją bazę wypadową. Tam nie tylko pracowali i przystosowywali kolejne jego skrzydła do użytku, ale też świetnie się bawili (turnieje rycerskie, biwaki i ogniska oraz spotkania z ciekawymi ludźmi). W tym malowniczym zamku biwakowałam ze swoją klasą. Zapach jego murów jestem w stanie przywołać jeszcze dzisiaj.
Przydzielono mi wychowawstwo i nauczanie w klasie drugiej szkoły podstawowej oraz lekcje matematyki w klasach starszych. W swojej klasie przez dwa lata uczyłam języka polskiego, matematyki, rysunku, wychowania fizycznego i śpiewu, który świadomie zastępowałam matematyką. Nie potrafię zaśpiewać bez fałszowania, nawet „Sto lat!” - stąd taka zamiana, a ściślej - samowolka nauczycielska.
Na hospitację planowej lekcji śpiewu wybrał się do mnie dyrektor i… przez 45 minut wizytował przebieg matematyki. Omówił ją, podkreślił walory, niedociągnięcia i ocenił oraz powiedział o „swojej pomyłce”, że wybrał się na śpiew a trafił na matematykę – nie prostowałam, ale modliłam się by jej nie zweryfikował. Po kilkunastu minutach wezwano mnie na dyrektorski dywanik, musiałam się wytłumaczyć z zamiany i podać jej silne uzasadnienie.
Od tego momentu lekcje śpiewu w mojej klasie prowadził nauczyciel - profesjonalista. Maksymę Zbyszka Czarnucha „od każdego według jego zdolności” poznałam na własnej skórze.
Władza w tym kompleksie szkół zmieniła się po 1968 roku. Nowy dyrektor preferował inne metody kierowania placówką i stosował inne subtelne kryteria oceniając pracę innych.
Jednym ze zwyczajów tej dyrekcji było sprawdzanie tarcz uczniowskich za kwadrans ósma i przed budynkiem szkolnym. Do szkoły wpuszczano wówczas tylko uczniów z tarczami przyszytymi przepisowo do rękawa. W dniu takiej rewizji śmiało, wymijając uczniów, uśmiechając się do pani dyrektor i kłaniając z szacunkiem, dotarłam do progu szkoły. A tam chwyciły moje ramiona silne dyrektorskie ręce i obróciły o 180 stopni popychając do przodu, uczniowie się rozstąpili, a ja w duchu dziękowałam im, że żaden nie podstawił mi nogi, bo wtedy z impetem wylądowałabym na ziemi. Podjęłam następną próbę – bezskutecznie, bo w program wpisany był chwyt za ramiona i obrót z popchnięciem. Licealiści i niektórzy moi uczniowie przyglądali się zajściu, sytuacja zaczęła ich bawić i to było przyczyną dezorientacji pani dyrektor, i…, za trzecim razem wpuściła mnie do szkoły. Dotarłam do pokoju nauczycielskiego a za mną ona z wylewnymi przeprosinami. Ponoć winę za to zajście ponosiła moja postura i wygląd nie różniący mnie od licealistek.
Nie pamiętam w którym roku dokonano rozdziału szkół, prawdopodobnie było to po 1968 roku. Liceum ogólnokształcące przeniesiono na ulicę Kilińskiego a szkoła podstawowa pozostała na Chopina.
Objęłam wtedy w posiadanie gabinet fizyczny, który był, jak na owe czasy, dobrze wyposażony, chociaż nie w pierwszej młodości pomoce naukowe i pokaźne jego zaplecze. Obdarzono mnie wszystkimi lekcjami fizyki jakie były w przydziale szkoły, zobowiązano do opieki nad gabinetem i sukcesywnym jego doposażaniem w nowości edukacyjne. Czułam się wtedy ważna. Dostawałam też wychowawstwa trudnych klas. W tamtych czasach byli uczniowie powtarzający klasę, miałam pecha, nie omijali oni mojej klasy, a „spadali” do niej, jak na rezerwowane miejsca.
Miałam ucznia, któremu przydarzały się zamierzone, a niekiedy przypadkowe zawinienia. Do szkoły, drugi raz za obsceniczne zachowanie (siusiał pod głównymi drzwiami ówczesnego Komitetu Wojewódzkiego PZPR), przyprowadziła go milicja. Wezwano mnie do dyrekcji i nakazano „coś z tym zrobić”. Zdałam sobie sprawę, że nikt mi w tym nie pomoże, tylko mój mądry fortel może to załatwić. Przyczepił mi się wtedy slogan „wychowuj przez pracę” i zadziałało… Chłopiec trafił na zaplecze, na stół ze swojej torebki wysypałam jej zawartość, wybrałam dwa śrubokręty, wręczyłam i powiedziałam „od dzisiaj jesteś moim asystentem, a to są twoje narzędzia” i „jeżeli musisz siusiać…, to za a nie przed …”.
Początkowo rozchwiane śrubki w pomocach przykręcałam z powołanym asystentem, ale z czasem robił to już sam.
Tego ucznia spotkałam po kilku latach. Jechałam do kadr zakładu „Novita” na rekonesans, interesowała mnie praca w roli wychowawcy na zimowisku przez nich organizowanym. Do autobusu dostałam się dzięki „upakowaniu” przez młodego łysiejącego mężczyznę, który uśmiechał się do mnie tak czarująco, że uznałam to za próbę podrywania. W tym samym duchu, młodzieniec zachował się po dojeździe na miejsce. Wreszcie padło: „poznaje mnie pani”? Nie, ale masz takie łobuzerskie oczy, że mogą należeć tylko do… „Tak to ja, asystent od śrubek.” Cieszyłam się z tego co opowiedział o sobie, rodzinie i swojej pracy. Z tej krótkiej relacji, odniosłam wrażenie, że znalazł miejsce, w którym czuł się spełniony.
Studium Nauczycielskie potraktowałam jako preludium studiowania. Kolejnym etapem edukacyjnych zmagań, do którego dojrzałam po pięciu latach pracy, był Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (fizyka). Ukończyłam go w terminie bez żadnych poprawek, ponieważ inna opcja nie wchodziła w rachubę, gdyż odbyłoby się to kosztem czasu przeznaczonego dla rodziny.
Po obronie pracy magisterskiej nie pojechałam do domu, ale z mężem i naręczem kwiatów do Rawicza na grób babci, by jej podziękować za głęboką wiarę w moje możliwości, za wsparcie, za życiowe wskazówki, za jej magię leczącą moje ciało i duszę, i..., że mentalnie zawsze była przy mnie.
„Nie sądź ludzi po wyglądzie”, to nauka, którą wyniosłam sama i moja grupa w drugim roku studiowania. I jest warta odnotowania.
Pod aulą czekamy na wykład z nowego przedmiotu z wykładowcą znanym nam tylko z nazwiska. Spóźniał się. Wreszcie pojawił mężczyzna średniej postury, niemodnie ubrany, z klamerką do prania przypiętą do nogawki przykrótkich spodni (do pracy zapewne przyjeżdżał rowerem). Otworzył aulę, wysłuchał niezbyt przyjemnych uwag pod swoim adresem, wszedł za katedrę, starannie wytarł tablicę. Z sali ktoś krzyknął „na co pan czekasz, my tu mamy za chwilę wykład, zrobił pan swoje to…”, ale on nadal za katedrą pozostał i... czekał. Sytuacja stawała się trochę dziwna, rozgadani studenci powolutku tracili swój animusz i wreszcie zapanowała względna cisza. Pan zza katedry zabrał głos; „jestem magistrem fizyki, docentem muzykologii (tu padło nazwisko), będę miał z Wami (tu padła nazwa przedmiotu) … i wszystkie tytuły mam w d…”
Rozpoczął się wykład starannie przygotowany i komunikatywnie prowadzony. Autorytet tego Pana rósł z godziny na godzinę.
To był wspaniały człowiek o nieprzeciętnym umyśle i oryginalnym sposobie bycia. Doceniali go starsi stażem uczelnianym studenci i pracownicy naukowi, my po naszym fatalnym zachowaniu potrzebowaliśmy trochę czasu. Pan profesor znał biegle sześć języków i na uczelni tłumaczył fachowe teksty studentom i pracownikom naukowym. Na tłumaczenia, prócz tekstu, przychodziło się z pudłem papierosów („Sporty” produkowane w Radomiu) i urządzeniem do nagrywania. Tekst tłumaczony czytał płynnie, już w języku polskim bez żadnych wtrąceń, w oparach dymu radomskich Sportów.
Rok 1974 dla mnie i mojej rodziny był szczególny. Ukończone studia, przydział mieszkania spółdzielczego o metrażu dwa razy większym niż poprzednie, kilka nowych propozycji pracy włącznie z pracą w innym zawodzie oraz podwyższona pensja zasadnicza i jej pochodne. Z ofert wybrałam Liceum Ogólnokształcące dla Pracujących. Proponowano mi tam etat z nadgodzinami oraz pracę egzaminatora eksternistów w Zielonej Górze i województwie. Ten wybór szkoły był podyktowany większą niż w innych szkołach możliwością dorobienia do nauczycielskiej pensji.
Wyjątkowe były uroki uczenia starszych od siebie, często zabieganych i zapracowanych, zmęczonych kobiet i mężczyzn. Darzyłam ich wielkim szacunkiem, a programowy materiał nauczania fizyki sprowadzałam do ich poziomu przyswajalności, co wcale nie było łatwe. Nie zauważałam nawet przysypiania na moich lekcjach tych, co wracali z nocnej zmiany lub na nią się po lekcjach wybierali.
W roku 1975 mój mąż, skończył pedagogikę specjalną na Uniwersytecie Wrocławskim, obronił pracę magisterską i uzyskał nowe zaszeregowanie finansowe w płacach podstawowych i pochodnych. Nauczycielska rodzina przyzwyczajona do skromnego budżetu, przy dość wysokiej świadomości i marzeniach lepszego jutra, odczuła to w znacznym stopniu. Nastał więc czas dobrej prosperity naszej rodziny. Można było już umeblować nasze trzypokojowe mieszkanie bez korzystania ze sprzedaży ratalnej i przymierzyć się do zakupu pierwszego samochodu typu Fiat 125.
W 1977 roku za osiągnięcia w pracy dydaktycznej i wychowawczej otrzymałam nagrodę Ministra Oświaty i Wychowania. Nagroda ta była uwieńczeniem trzynastoletniego etapu mojej pracy zawodowej i dodatkowym napływem gotówki do rodzinnego budżetu.
W 1980 roku po piętnastu latach od urodzenia syna, rodzi się córka, radość ogromna i szereg nowych obowiązków. Moja praca w godzinach popołudniowych a męża przed, pozwoliła nam przez 6 lat zajmować się nią na zmianę.
Nie zerwałam kontaktów z matką, bo była mi bliska i kochałam ją może trochę inaczej niż dziadków. Dom jej z czasem nabierał innego charakteru, a nawet zmieniły się moje relacje z ojczymem. Odwiedzałam ich z moją rodziną dość często, ale jako niezależna córka. Moje dzieci kochały dziadków ze strony mojej oraz męża, tak samo.
W 1982 roku ojczym trafia na onkologię do Wrocławia. Przyjeżdżam z moją rodziną do mamy. Są to nasze wakacje. Pomagamy jej tak, jak tylko potrafimy przejść przez okres choroby ojczyma a potem pogrzeb i żałobę.
Po śmierci ojczyma byłam przy niej tak często, jak na to pozwalał czas i moje obowiązki.
W 1983 roku syn (Radek) kończy szkołę średnią i zostaje powołany do odbycia służby wojskowej (marynarka wojenna). Po zaliczonym wojsku rozpoczyna pracę w wyuczonym zawodzie i pielęgnuje swoje pasje, które są związane z motoryzacją i elektroniką. Natomiast te, które wynikają z jego predyspozycji manualnych i dużej kreatywności są najciekawsze. „Złota rączka”, czego dotknie to naprawi, zmieni, przywróci poprzedni blask i przeznaczenie lub nada nowe.
Syn żeni się i pozostaje bez dachu nad głową. Znajduje go z żoną w naszym mieszkaniu. Przez rok zachowując wszelkie reguły poprawności wspólnego życia, podejmujemy decyzję wynajęcia dzieciom kwatery. Płacimy za rok z góry, bo prawdopodobnie po tym czasie będą mogli się wprowadzić do wybudowanego domu rodziców jego żony – tak głosiła fama.
Mijały lata a oni ciągle mieszkali na tej wynajętej kwaterze - już z córką. Żyli w spartańskich warunkach co spędzało nam sen z powiek i mobilizowało do działań, o których w swoim czasie opowiem.
W 1986 roku rozpoczęłam pracę w Zespole Szkół Ekonomicznych i Rolniczych im. Oskara Langego w Zielonej Górze. W klasach licealnych i technikach uczyłam fizyki a w zawodowych, matematyki i ochrony środowiska. Do tego ostatniego z wymienionych przedmiotów nauczania upoważniły mnie skończone Studia Podyplomowe z ochrony środowiska. Byłam też wychowawczynią kilku klas, a dwóm z nich poświęciłam szczególną uwagę i to o nich opowiem.
W tamtych latach bywałam częstym gościem bibliotek i księgarń. Kończyłam wtedy Studia Podyplomowe z fizyki i przygotowywałam się do egzaminu na drugi stopień specjalizacji zawodowej w zakresie jej nauczania. Przeglądając nowości z dydaktyki i pedagogiki, wypatrzyłam propozycje psychozabaw (porównaj siebie lub innych do zwierząt ze względu na posiadane cechy) pod redakcją A. Guryckiej „Godziny do dyspozycji wychowawcy klasowego”. Ta pozycja jak i J. Kozieleckiego „Psychologiczna teoria samowiedzy”, były inspiracją do opracowania i przeprowadzenia cyklu lekcji wychowawczych sprofilowanych na budzenie aktywności samowychowawczej dorastającej młodzieży.
Cykl składał się z czterech lekcji ściśle połączonych ze sobą w zwartą jednostkę metodyczną. Starannie zaprojektowany pozwolił mi na realizację szerokiej gamy celów: dokonania samoocen i porównania ich z ocenami innych, weryfikacji własnego „ja” i dokonania jego modyfikacji. Wychowawczyni klasy jako równorzędna partnerka brała udział w samoocenie, poddawana była ocenie innych, weryfikowała własne „ja” i je modyfikowała.
Jak realizowałam te cele i jakie uzyskałam efekty, można krok po kroku prześledzić w wydanych przez Wojewódzką Radę Postępu Pedagogicznego „Odczytach Pedagogicznych” (zeszyt 2) - mojego autorstwa.
Z szacunku i sympatii do jednej z uczennic uczestniczącej w tym cyklu, zacytuję jej rekonstrukcję własnego „ja” i jego modyfikację.
„Staram się być szczera, odważna, w miarę łagodna i opanowana w krytycznych chwilach. Oceniająca mnie grupa stwierdziła, że jestem inteligentna, pomocna, oczytana, w miarę systematyczna, prawdomówna, uczciwa, wytrwała i krytyczna wobec siebie i innych.
Lubią mnie za to, co wyżej wymieniłam, a także za to, że choć w pewnym stopniu jestem odsunięta od klasy... to służę im pomocą. Nie lubię w sobie niesystematyczności, lenistwa, roztargnienia oraz niepunktualności.
Oceniająca mnie grupa te moje minusy również zauważyła. Wykazała mi także kłamstwo z czym trudno mi się pogodzić. Przyrównałam się do spłoszonego konia i chyba trafnie. Koń, który się spłoszy, długo jest nieufny i agresywny, bardzo długo trzeba pracować, żeby go uspokoić. Ja też taka jestem, oprócz tego nie czuję się bezpieczna.
Ktoś porównał mnie do orzecha. Chyba najlepiej mnie „przejrzał”. To, że jestem twarda, jest pozorem, ale silna psychicznie to jestem, może stąd wrażenie twardości.
Jestem nieufna (czego nikt nie zauważył), ale kryję to łagodnością. Wykształcił się we mnie pewien stosunek do ludzi i ich zachowań. Dużo jestem w stanie znieść z „indiańską” twarzą, ale czasem nie zapanuję nad sobą i wtedy to dziwnie wygląda.
Kilkoro z ankietowanych napisało, że udzielam mądrych rad. Ha! I czemu się dziwić. Przecież od 6-ciu lat jestem opiekunką domu, jedyną pomocą... zdobyłam doświadczenie, którego rówieśnicy nie mieli możliwości zdobyć…
Nie zgadzam się z przyrównaniem mnie do „mola książkowego”. Ja wiedzę chłonę, wiedza wsiąka we mnie jak w gąbkę. A co nie wsiąknie, to spływa po wierzchu. Był też ktoś, kto napisał, że umiem się dostosować – to dlatego, że zmieniałam często otoczenie, mam „kozackie” dzieciństwo (w ciągu 8 lat zmieniłam 6 szkół), to się przyzwyczaiłam.
Obserwują, a nie wyciągają wniosków Ci, co przyrównali mnie do susła i sowy. Ale zgadzam się z nimi.”
O stworzonym przez siebie portrecie własnego „ja” uczennica stwierdziła:
„… że jest w bardzo dużym stopniu jej własnym, tylko wprowadziłaby do niego uzasadnienie swojej niepunktualności, którą wykazała sama i wykazali jej inni, jest ona skutkiem jej nieustabilizowanego życia. Któryś z profesorów powiedział jej kiedyś, że „spóźnisz się na własny pogrzeb”. Uczennica z tym stwierdzeniem zgodziła się. Swój portret własnego „ja” cytowana chciałaby w przyszłości wzbogacić o: „spokój, bezpieczeństwo i luz psychiczny”.
W 1988 roku mąż przechodzi na emeryturę i wyjeżdża na rok do Australii na zaproszenie rodziny swojej matki. Z wyjazdem wiążemy cichą nadzieję zarobku na mieszkanie dla syna.
Wraca po pół roku, trochę zarobił, ale to ciągle było mało. Rozpoczął więc pracę ankietera w kilku instytutach badawczych. Włączyłam się też i ja. On pracował cały tydzień, ja dołączałam w soboty i niedziele, bo pozostałe dni tygodnia pracowałam w szkole. Była to harówka, pisząc o tym mam ciarki na skórze. Wyjeżdżając w teren, w różnych porach roku, na badania modliłam się i podejrzewam, że to też robił mój mąż, o powrót w „jednym kawałku”.
A propos jednego kawałka. Zimą jechaliśmy w okolice Świebodzina przeprowadzić zlecony sondaż. Dziesięć ankiet przeprowadzić miał mąż i tyle samo ja. Na trasie miejscami zamrożony był asfalt. Dojeżdżamy do skrzyżowania i zaczyna nasz fiacik „taniec na lodzie”, dwa pełne obroty i jeden poślizg w stronę rowu wprost na słupek. Wszystkie inne samochody bezpiecznie usunęły się stwarzając nam pole do manewru i obserwowały. Ręce męża puściły kierownice i zaczęły w powietrzu odpychać słupek. Tak irracjonalnego zachowania nie spodziewałam się. Samochód zatrzymał się przed nim nie z powodu odpychania, ale dzięki wgłębieniu na poboczu i sporej zaspie z śniegu. Sparaliżowani strachem nie wysiedliśmy z niego. Podbiegli do nas inni kierowcy, podnieśli malucha i zapytali „w którą stronę ustawić”? Ankiety musiały być zrobione na czas, kierunek był tylko jeden - do pracy.
Przyszedł taki dzień, w którym rodzina zadecydowała, że kupujemy Radkowi mieszkanie z rynku wtórnego. Przeznaczamy na to cały kapitał rodzinny i pożyczkę, którą zaciągam. Mamy z mężem świadomość, że połowa tego kapitału należała się córce. Łudzimy się, że odbudujemy go.
W latach 1986 – 1998 obsypano mnie nagrodami, wyróżnieniami, dyplomami i odznaczeniami. Otrzymałam wtedy kilka Nagród Kuratora Oświaty i Wychowania, Nagrodę Prezydenta Miasta, III Nagrodę przyznaną przez Wojewódzką Radę Postępu Pedagogicznego za udział w Konkursie Odczytów Pedagogicznych, III Nagrodę i dyplom za osiągnięcia w dziedzinie nowatorstwa pedagogicznego - obie gratyfikacje przyznane przez Krajową Radę Postępu Pedagogicznego. Były też przyznane mi odznaczenia; Złoty Krzyż Zasługi (1989r), Złota Odznaka ZNP (1994r), Medal Komisji Edukacji Narodowej (1999r).
W 1996 roku zainteresowałam się Centrum Treningowym Wojakowskich w Zakresie Rozwoju Pamięci, Koncentracji Uwagi i Inteligencji. Odbyłam u nich szkolenie i zaproszono mnie do współpracy i prowadzenia zajęć. Nie „rozwinęłam skrzydeł”, bo napotkałam na trudności typu prozaicznego - lokal, sprzęt i inne. Trenowałam jednak zdobytą wiedzę z wnuczką oraz dziećmi przyjaciół. W zamyśle zaś budowałam autorski projekt przyszłych warsztatów, wzbogacony o moje przemyślenia i przystosowania do nauki w szerokim zakresie.
Maksymę „bądź przykładem, ale nie nakazuj” stosowałam wychowując własne dzieci i te, z którymi pracowałam.
Córka była uczennicą liceum ogólnokształcące o profilu matematyczno-informatycznym. Byliśmy przekonani, że studiować będzie kierunki ścisłe, ale w maturalnej klasie oznajmiła nam: „idę na psychologię lub kierunek biologiczny, a może będę studiować genetykę”. Informacja ta nas zmroziła. Rozpoczęła się w gronie rodzinnym burza mózgów. Ile rozszerzeń będziesz zdawała by oprócz egzaminu uczelnie chciały cię potraktować poważnie? Na bezdechu wymieniła kilka przedmiotów. Wśród nich były przedmioty, których uczyła się tylko podstaw. Zdałam sobie sprawę, że korepetycje tego problemu nie rozwiążą, na pewno pomogą, ale najbardziej przydatne będą efektywne metody uczenia się. Takie znalazłam w Warszawie. Warsztaty szybkiego czytania, uczenia się i zapamiętywania, prowadzone przez samego dyrektora Polskiego Instytutu NLP. Wybrałam się z nią, ona z potrzeby a ja niekoniecznie…, ale dla przykładu i psychicznego jej wsparcia.
Zaliczyłyśmy warsztaty i córka zaadoptowała wszystkie te techniki, które przyspieszały uczenie się. Szczególny nacisk położyła na budowanie „map myśli”, a więc nielinearne notowanie i trwałe zapamiętywanie. W jej pokoju na podłodze, ścianach i wszystkich płaskich pionowych przestrzeniach wisiały z przedmiotów o rozszerzonym materiale nauczania, kolorowe arterie wiedzy, w specyficzny sposób przez nią kodowane. Była też przypięta maleńka karteczka z wyrysowanymi jej celami, której zdjęcie świadomie załączam.
Z tych celów nie zrealizowała tylko jednego – penetracja grot.
Córka zdała egzaminy do tych uczelni, do których złożyła dokumentacje (UAM, UW, Akademia Rolnicza) wybrała biotechnologię i równolegle z nią skończyła bioinformatykę. Doktoryzowała się na wydziale biologicznym i kilka lat pracowała na UAM.
Sympatię do kreślenia map myśli zachowała. Pokazała jej preludium z delikatnym rozwinięciem (by zbyt mocno nie szokować) na obronie swojego doktoratu. Mały wycinek jej rozprawy doktorskiej, był „zanotowany” na dużym bilbordzie w formie kolorowej mapy. Wzbudził on zainteresowanie uczelnianej komisji, a szczególnie przypadł do gustu promotorowi.
Odbywając dwumiesięczny staż na Uniwersytecie Stanforda (w ramach programu Top 500 dla młodych naukowców), oglądała profesorskie i studenckie notatki kreślone w formie map myśli na ruchomych tablicach-ścianach. Każdy rozeznany w temacie mógł dopisać lub dorysować nasuwające się skojarzenia, tworzyć obszerniejszą sieć wiedzy lub utworzyć rozwiązanie rozrysowanego problemu. Cieszyła się, że w tej sztuce porusza się tak dobrze, jak uczestnicy tego prestiżowego uniwersytetu.
Do Warszawy na warsztaty „Szybkiego Czytania i Uczenia” ponownie wracam w 2001 roku, adresowane są one tym razem tylko dla nauczycieli. Kończę kurs i rozpoczynam współpracę z Polskim Instytutem NLP w Warszawie, tam prowadzę kursy szybkiego czytania i zapamiętywania, oparte na programie własnego autorstwa. Rodzi się moja nowa pasja, która trwa i trwa…, z drobnymi przerwami (pandemia) do dzisiaj.
Niektóre techniki z powyższego programu wprowadzałam w klasach, które uczyłam, a jak to robiłam opisałam w artykule 9/2001 Problemów Opiekuńczo Wychowawczych.
Po drobnych przeróbkach i przystosowaniach uczyłam zapamiętywania, niekonwencjonalnego notowania w formie map myśli i przyśpieszonego czytania dzieci, młodzież oraz osoby dorosłe różnych zawodów, wykształcenia i w różnym wieku (słuchacze Uniwersytetu Trzeciego Wieku). Przekazy zwrotne słane od tych zróżnicowanych grup edukacyjnych, mobilizowały mnie do reorganizacji treści programu autorskiego oraz dostosowania jego do indywidualnych możliwości, oczekiwań i świadomych dążeń uczących się. Utwierdzały też w przekonaniu, że ani wiek, ani wykształcenie nie mają decydującego wpływu na osiągane efekty uczenia się w oparciu o te techniki.
Na podstawie ustawy z lutego 2000 roku pojawiły się stopnie awansu zawodowego nauczyciela. Stopień nauczyciela mianowanego nadano mi 25 września 2000 roku a 30 sierpnia 2001 roku otrzymałam stopień nauczyciela dyplomowanego.
W aktach nadania wyszczególniono moje kwalifikacje i wskazano miejsca, gdzie mogę być zatrudniona: szkoły podstawowe, gimnazja, szkoły ponadgimnazjalne, zakłady kształcenia nauczycieli, placówki kształcenia ustawicznego i doskonalenia nauczycieli.
W wieku sześćdziesięciu lat kończę w Warszawie kurs na poziomie Praktyka Neurolingwistycznego Programowania, potwierdzam kompetencje w zakresie NLP zgodne z wymogami Międzynarodowego Stowarzyszenia NLP (IANLP Inc.). Wzbogacam swój autorski program efektywnego uczenia o naukę programowania się uczącego na poprawnie zbudowany cel edukacyjny (krótkoterminowy i długoterminowy).
Pracuję zawodowo do 2003 roku i po prawie 40 latach odchodzę na emeryturę.
Rodzina po latach i odbudowie nadszarpniętego budżetu (zakup mieszkania własnościowego dla syna i jego rodziny), dojrzewa do kupna domu - spełniają się nasze marzenia dzięki dodatkowej pracy prócz tej zawodowej.
Pamiętam warsztaty, na których zrodziła się moja nowa pasja. Uczestnikami tych warsztatów byli moi rówieśnicy - słuchacze UTW. W trakcie opisywania i kreślenia mapy myśli z budowy mózgu, z zaznaczeniem preferencji jego półkul, zakiełkowała u mnie idea świadomego ruszenia niektórych zasobów własnego umysłu, by tworzyć coś nowego, czego dotychczas nie doświadczyłam. Wybór chciałam by był namacalny i zdążył się u mnie rozwinąć w moim zaawansowanym wieku. W grę mogła wejść muzyka lub plastyka.
Dlatego, że:
Muzyki nie odrzuciłam mimo fatalnego słuch. Wykorzystywałam ją (klasyczną z okresu baroku) na moich zajęciach warsztatowych, a do plastyki powoli się przystosowywałam i nie zauważyłam, kiedy ona przerodziła się w moją pasję.
Należę do sekcji plastycznej UTW od kilku lat. Spełniam się też malując artystyczne parasole, które traktuję jako moje „mobilne” obrazy. Wędrują one po Polsce, trafiły też do Niemiec, Szwajcarii i na Białoruś.
Rok 2017 wnuczka kończy biotechnologię i chemię na UAM, uzyskuje dwa dyplomy magisterskie, stypendium doktorskie i pracuje nad przyszłym doktoratem. W 2022 obroniła go i rozpoczęła poszukiwanie pracy. Szereg doktorów nauk biologicznych zasiliły dwie przedstawicielki naszego rodu: Ania i Patrycja.